Tereaz druga sytuacja. Mamy szpital. W jednym pokoju leży pięciu pacjentów. Każdy czeka na przeszczep innego organu. Jeden potrzebuje nerki, drugi serca, trzeci płuca, czwarty wątroby, a piąty trzustki. Jeśli nie dostaną swoich organów - umrą. Na korytarzu w poczekalni siedzi sobie w pełni zdrowy człowiek który przyszedł w odwiedziny do chorego. Pytanie brzmi: Czy przeznaczyłbyś tego człowieka na pokrojenie na organy do przeszczepów dla ludzi czekających na operację? Tu grubo ponad 90% ludzi odpowiada, że naturalnie nie. Praktycznie jest to ta sama kalkulacja co wcześniej - "jeden czy pięciu?". Mimo to czujemy silną moralną różnicę między tymi dwiema sytuacjami, chociaż nie potrafimy podać bezpośrednich przyczyn.
Dlaczego pozwolenie na rozjechanie robotnika przez wagonik aby uratować pasażerów uważane jest za bardziej moralne, niż pozwolenie na śmierć człowieka w poczekalni na rzecz oczekujących na przeszczepy pacjentów? Gdzie tkwi haczyk?
Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz. Jakimi kryteriami kierujemy się przy ocenie moralności decyzji? Wygląda na to, że wydaje nam się, że sumą cierpienia. Jednak to jest błąd. Cierpienie kilku osób się nie sumuje! Jeśli w katastrofie ginie tysiąc osób to wcale nie cierpią one bardziej niż jedna. Mając w takim razie dylemat: "podpisać dokument skazujący jednego człowieka na śmierć lub tysiąc" nie możemy się kierować ilością cierpienia. Ludzie to nie są żołnierzyki na makiecie Warhammera gdzie np. na skutek rzucenia zaklęcia dana jednostka w oddziale otrzymuje dodatkową kostkę obrażeń na każdego innego członka obecnego w drużynie. Podczas katastrofy - dajmy na to - samolotu poparzenia od ognia nie są większe u każdego dlatego, że płonie on razem z innymi pasażerami. Sam na osobności płonąłby i cierpiał tak samo jak i w towarzystwie. Ludzie nie cierpią bardziej razem niż osobno, ani też nie umierają bardziej razem niż w pojedynkę, jakkolwiek absurdalnie to brzmi. Z punktu widzenia cierpienia zatem, nie ma różnicy między uśmierceniem jednego człowieka a tysiąca osób. Ilość cierpienia nie może być - jak się powszechnie uważa - kryterium oceny moralności, jednak z jakiejś przyczyny bardziej jesteśmy skłonni pozwolić uśmiercić jedną osobę niż tysiąc.
Ja osobiście sądze, że kierujemy się tutaj prostą zasadą osobistych korzyści. Jesteśmy bowiem przekonani, że zabijając jedną osobę wyrządzamy SOBIE mniejszą szkodę niż gdybyśmy zabili tysiąc (oczywiście mówimy cały czas o sytuacji neutralnej w której tą jedną osobą nie jest nasza matka). Tysiąc osób bardziej może się przydać MI i więcej może zrobić dla MNIE niż jedna. Pozbywanie się tysiąca osób byłoby nieekonomiczne, byłoby marnotractwem potencjału, siły roboczej. Czy wynika z tego, że dokonując oceny moralności jakiegoś postępowania nie tyle kierujemy się zasadą "mniejsze zło" co większą korzyścią dla nas? Ja odpowiadam - tak. Ktoś może jednak powiedzieć: a może ratując więcej osób robimy to dla innych osób (np. ich krewnych), nie dla siebie? Wątpie. Dla przeciętnego Kowalskiego na początku i na końcu moralności znajduje się on sam. Kowalski woli ocalić tysiąc osób nie dla nich lecz dla siebie. Dowód? Widać to bardzo wyraźnie w chwili gdy tą jedną osobą okaże się żona Kowalskiego. Gdyby Kowalski kierował się dobrem ogólu to poświęciłby swoją żonę i uratował resztę. W końcu więcej ludzi może się bardziej przysłużyć innym. Ale Kowalski nie myśli teraz o innych. Dopóki jakość relacji między Kowalskim a osobami których dotyczy dylemat jest taka sama, Kowalski będzie się kierował maksymalizacją własnego szczęścia w sposób ilościowy. Jeśli natomiast relacje zostaną zachwiane, ilość przestaje się liczyć. Jestem głęboko przekonany, że Kowalski - i każdy inny - byłby w stanie poświęcić każdą ilość obcych mu ludzi aby uratować jedną jemu bliską. I to z punktu widzenia Kowalskiego byłoby słuszne. Skazani na smierć ludzie byliby pewnie innego zdania.
Inna sprawa. Dlaczego ludzie nagłaśniają wielkie katastrofy dotyczące głównie dużej ilości osób na małej przestrzeni (WTC, wypadek autobusu z polskimi pielgrzymami, zamach w londyńskim metrze) a nie podają z przykrością i smutkiem danych o statystykach pojedynczych wypadków drogowych w każdy weekend i nie ogłaszają żałoby narodowej ("Z przykrością zawiadamy o wielkiej tragedii jaka dotknęła Polaków. W tym tygodniu na polskich drogach zginęło 47 osób. Prezydent ogłosił trzydniową żałobę narodową. Współczujemy rodzinom ofiar wypadków")? Czemu jeden duży wypadek jest inny niż kilka mniejszych? (swoją drogą - niedawno doszło do katastrofy samolotu w której zginęło ponad dwieście osób, problem w tym, że nie pamiętam dokładnie gdzie to było. Chyba w Meksyku ale głowy nie dam. Ważne jest natomiast, że za granicą. Prezydent z tego powodu nie ogłosił żałoby narodowej, a w polskich mediach pojawiło się na ten temat kilka krótkich wzmianek, w przeciwieństwie do wypadku autokaru z polskimi pielgrzymami. Nasuwa się pytanie: czy polskie trupy są lepsze od zagranicznych?) Tutaj ewidentnie widać, że dla ludzi miarą tragedii jest ilość trupów na metr kwadratowy. Dosłownie! Przecież codziennie na całym świecie ludzie giną w wypadkach ale mówi się tylko o tych które charakteryzowały się największym zagęszczeniem ciał. Jeśli 26 osób spłonęło w wyniku wypadku autobusu to jest tragedia, ale gdyby te osoby szczęśliwie wróciły do domów i poginęły pojedynczo w wypadkach w różnym czasie i różnych miejscach, to nawet byśmy o tym nie wiedzieli. Ech...
No, ponarzekałem sobie.

Pozdrawiam
Maverick