Z czasem ta praktyka zaczęła się robić coraz łatwiejsza do zniesienia (może nawet przyjemna). Zastanawia mnie jedynie co się dzieje potem. Staję się bardziej reaktywny na otoczenie. Łatwiej jest mnie wyprowadzić z równowagi. Częściej dostaję wybuchów gniewu, jakich wcześniej nie miałem.
"Aktywność na otoczenie" jest stanem normalnym, gdyż umysł któremu podczas medytacji brak bodźców do chłonięcia (podobnie jak w deprywacji sensorycznej) nagle chce pochłonąć ich jak najwięcej (i ma ku temu sposobność). To nic złego, normalne zachowanie umysłu

W rozpatrywaniu Twojego przypadku bardziej zastanawia mnie to wyrażenie: "[medytacja] łatwiejsza do zniesienia (może nawet przyjemna)" <--- może medytacja stała się dla Ciebie "ważnym katowaniem siebie", przez którą cichy i spokojny jesteś tylko przez moment, bo tak naprawdę jest dla Ciebie czymś nieprzyjemnym i męczącym? Jeśli tak to wcale nie ma się czemu dziwić, że masz wybuchy gniewu, prawda? Kto by się nie wkurzał jakby musiał siedzieć 15 minut w jednej (często niewygodnej) pozycji i zmuszać się do niemyślenia.
Robiąc jakąkolwiek prostą medytację należy zadbać o dogodne, wewnętrzne warunki –
by proces ten nie był męczarnią i tłumieniem <--- może dla niektórych jesteś wtedy "super-zen-mistrz-medytacji-walczący-z-demonami", ale tak na chłopski rozum robisz sobie "kuku", sam siebie krzywdzisz i katujesz: tłumisz emocje, nie pozwalasz sobie na nie – co później może doprowadzić Cię do jakiejś paskudnej nerwicy. Dlatego śmiało głoszę prawdę, że do medytacji potrzebny jest spokój ducha, inaczej powstaje konflikt wewnętrzny. Czasem lepiej jest odrzucić górnolotne idee i otworzyć umysł na... zwyczajne, chłopskie myślenie

"Lepsze jest działanie od bierności. W grze, jaką prowadzimy, nie możemy odnieść zwycięstwa. Ale niektóre przegrane są mimo wszystko lepsze od innych." – G. Orwell, "Rok 1984"