Witaj
alicjaa pisze: ↑pn gru 02, 2024 21:47
Zadajesz pytania mistrza zen? To Jakiś koan z tym oświeceniem? Wyczuwam haczyk
Nie, ponieważ nie jestem praktykującym zen, choć mam wiele wspólnego z zen, ot choćby na wskutek tego, że Pani mego serca podąża tą ścieżką (jest Mistrzynią Dharmy Zen) i bywa, że praktykuję razem z zenkami.
To jest proste pytanie z mej strony, poprzez które można na coś wskazać.
Znaczy:
alicjaa pisze: ↑pn gru 02, 2024 21:47Przez oświecenie rozumiem rozpuszczenie ego, zlanie się w jedną całość z czymś większym, ustanie "wewnętrznego jazgotu", a potem powrót na ziemię i integrację tego doświadczenia, "taniec z własnym cieniem" który nigdy w pełni nie zniknie, chyba o to chodzi by być go świadomym, by nie żyć na autopilocie.
Dzięki za wyjaśnienie.
To, co opisujesz, przypomina trochę indyjską filozofię sankhji.
Jakby to dziwnie nie zabrzmiało, Błogosławiony nie nauczał o oświeceniu (to pojęcie wprowadzili niemieccy tłumacze i apologeci tekstów buddyjskich na przełomie zeszłych wieków i na zachodzie ono się przyjęło), a nauczał On o
przebudzeniu i nie jest to li tylko różnica semantyczna. Błogosławiony nauczał o:
ustaniu cierpienia - i to jest buddyjski
przebudzeniem. To jest owocem buddyjskiej ścieżki. Tylko tyle i aż tyle.
A zatem, jeżeli pytasz o:
alicjaa pisze: ↑pn gru 02, 2024 21:47Czy po osiągnięciu oświecenia (kiedy to w końcu będzie?) Ta samotność nie będzie aż tak dokuczliwa?
To z mej strony odpowiedź jest następująca. W buddyzmie przebudzenie (oświecenie), to
ustanie cierpienia, tak więc gdy znajdujesz się w tym stanie, to jak samotność może być dokuczliwą, skoro tego (i każdego innego) cierpienia związanego z naszą tożsamością już wtedy nie ma.
Napisałaś także:
alicjaa pisze: ↑pn gru 02, 2024 21:47Zaczęłam praktykę jakieś 2,5 miesiąca temu. Moja medytacja to czasem 10, czasem 15 minut dziennie, nie ma fajerwerków ale wreszcie robię to regularnie.
Chciałby tu zwrócić Tobie uwagę na pewną rzecz. Zauważ proszę, że:
Załóżmy, iż chcę zostać architektem, to najpierw muszę przez osiem lat uczyć się w szkole podstawowej, po parę godzin dziennie plus odrabianie lekcji, to tak osiem godzin dziennie i to są podstawy. Następnie przez cztery lata muszę uczyć się w liceum (lub pięć w technikum), by pogłębić i rozwinąć swą wiedzę na wyższy poziom. I znowu jest to, po te umowne osiem godzin dziennie. Po czym, by zostać magistrem, muszę studiować przez kolejne pięć lat. Cały ten proces daje nam w sumie siedemnaście/osiemnaście lat nauki i uważamy to za normalne.
Jednak rzecz się zmienia, gdy zaczynamy kroczyć jakąś duchową ścieżką. I tu, proszę nie bierz tego - co poniżej napiszę - do siebie, bo nie mam bladego pojęcia jak to z Tobą jest. Piszę tu ogólnie, by na coś wskazać.
Gdy ludzie zaczynają podążać jakąś ścieżką buddyjską (ale nie tylko buddyjską), to zaczynają uważać, że to powinno im zająć ''chwilę'', gdy osiągną jej rezultat, że to powinno mieć miejsce już zaraz, po paru miesiącach, góra po paru latach. Wielu, w swej niecierpliwości (pęd ego do bycia oświeconym), uznaje takie
niamsy (doświadczenia medytacyjne, wglądy), jak stan spokoju i nieporuszenia, stan błogości, stan poczucia jedności z wszystkim co istnieje (itd, itp), za przebudzenie (oświecenie) i na tym poprzestaje, choć nie jest to tym, o co w istocie chodzi. Cóż, bywa.
Rzecz w tym, że jeżeli już decydujemy się na to, by podążać
ścieżką ku ustaniu cierpienia, to jest to podobnie jak z zostanie architektem - potrzeba na to lat, wielu lat. Rzecz jasna, przez lata towarzyszą nam różnego rodzaju wglądy (ot, choćby te, które wymieniłem, a jest ich o wiele więcej, jak np mój ulubiony, ''sieć indry''), które nas zmieniają i bywają pomocne na ścieżce ale bywają też przeszkodą na ścieżce, gdy w nich utykamy niewłaściwie je rozpoznając jako to, w czym rzecz.
Wielu ludzi, gdy chce podążać ścieżką, chce mieć jakieś rezultaty już zaraz (pęd ego do bycia oświeconym), a to tak generalnie nie działa. Ścieżka to proces, który trwa latami i polega na studiowaniu nauk, ich właściwym rozumieniu oraz właściwej praktyce - i na to trzeba być przygotowanym. I wielu bierze się przy tym podejściu za natychmiastowe ścieżki, takie jak zen czy dzogczen, nie patrząc przy tym na swe uwarunkowania, nie rozpoznając ich i nie respektując ich. Po czym, po latach są zdziwieni (znam wielu takich), że jeszcze nie są przebudzeni (oświeceni), nie zauważając, iż ich podejście nie jest właściwe, (tu odwołanie z mej strony do akademickiego procesu nauczania), że ok, studiują na uniwersytecie, ale nie przeszli przez podstawówkę i liceum, tak więc, nie mając właściwych podstaw, ich podejście i ich rozumienie wglądów jest lub może być błędne. Jedni utykają np w stanie spokoju, a inni się zniechęcają i twierdzą, że buddyjska ścieżka to ściema. Bywa.
Ścieżka, to proces, który trwa bezustannie, aż po kres naszego życia (nie ma momentu w którym spoczywasz na laurach), a w którym to procesie - jeżeli mamy właściwe podejście - towarzyszą nam kolejne wglądy, prowadzące do
ustania cierpienia o które w buddyzmie chodzi. Niecierpliwość jest cechą ego - ciśnienie na oświecenie jet cechą ego (choć ze swej strony, wolę mówić o:
grze umysłu, niż o ego), trzeba bardzo ostrożnie do tego podchodzić, znaczy, przyjrzeć się temu i to zdekonstruować, by nie stało się to przeszkodą na ścieżce. Po prostu pytać się siebie: komu tak bardzo zależy na tym, by miało to miejsce, już teraz, zaraz, natychmiast, jak najszybciej(?) To jest przeszkoda, którą należy poprzez praktykę zdekonstruować (są określone praktyki tego się tyczące) - czyli uwolnić się z tego parcia ego na bycie kimś oświeconym, takim czy owakim, co (rzecz jasna) nie zmienia faktu, że celem jest
przebudzenie, jednak dzięki temu odpuszczeniu (nie intelektualnemu odpuszczeniu, bo to niewiele zmienia, a przepracowanemu przez określone praktyki np. dekostrukcyjne), zmienia się wtedy podejście do całego procesu ścieżki, który wtedy właśnie ma miejsce, czyniąc go bardziej efektywnym.
Mówiąc językiem zen (ale i dzogczen także, a i tantry - choć trochę inaczej jest w nich to ujmowane). Najpierw na ścieżce mamy chwilowe wglądy w naturę rzeczy czyli śiunjatę (to jest
kensho), a następnie uczymy się owe ''małe przebudzenia'' prowokować i wchodzić w ten stan, raz za razem, po czym uczymy się spoczywać w nim (to jest
satori), a następnie przechodzimy w swobodną grę wszelkich zjawisk umysłu, gdzie już swobodnie (bezwysiłkowo) w naturze owych zjawisk (śiunjacie) spoczywamy. Tak więc, zaczynamy od chwilowych przebudzeń, a kończymy na permanentnym spoczywaniu w przebudzeniu. I to jest proces, który trwa latami i trzeba być na to przygotowanym i nie dać się pożreć chceniom ego, nie dać się pożreć grze umysłu.
Nie wiem, czy wyraziłem się tutaj jasno. Jeżeli nie, to rzecz jasna pytaj i postaram się odpowiedzieć (mam ostatnio trochę wolnej przestrzeni), acz proszę o wyrozumiałość, bo raczej (jak widać) nie będzie to natychmiast, a na przestrzeni paru dni.
Na Twe tytułowe pytanie nie znam odpowiedzi... biorąc pod uwagę całą przestrzeń mej dotychczasowej ścieżki, mógłbym tu rzecz jasna, sobie na ten temat pospekulować, jednak daleki jestem od takiego podejścia - szkoda mi po prostu przestrzeni na takie rozważania, przepraszam
Powodzenia na ścieżce jaką by ona nie była.
