108Adamow pisze:zdziwienie brakiem zaznaczenia niepewności doświadczenia. w jednym czy drugim miejscu piszecie co prawda o nieprzystawalności słowa doświadczenie do stanu rigpa, lecz -przykładem booker- gloryfikujecie wartość dowodową owego doświadczenia (w innym wątku pyta on, jak mistrzowie dzogczen mogliby wystąpić przeciw niemu, odpowiadając na moje pytanie o niezmienność doktryny). a jak lem pokazał opisowo, a matrix widowiskowo, możemy mieć absolutnie każde doświadczenie, i absolutnie żadne nie musi wynikač z rzeczywistości.
Lew i inni lepiej ode mnie wykształceni filozofowie potrafią przecież chyba wskazać konsekwencje utraty wiary w doświadczenie?!
Z Lwa żaden filozof. Z wykształcenia jest filologiem, i jesli z filozofią ma do czynienia, to albo taką, w której filozofuje sie o języku, albo taką, która wywodzi z egzystencjalizmu i/lub zazębia się z critical theory i literary theory (no i, całkiem po amatorsku, z taką która w ten czy inny sposób wydaje się Lwu gdzieś tam ocierać o Dharmę).
Jeśli przez "utratę wiary w doświadczenie" rozumiesz "świadomość albo pogląd, że doświadczenie niezapośredniczone musi być z gruntu poza językiem", pogląd taki
1. pociąga za sobą wątpliwości dotyczące (naszej mozliwości poznania) roli, jaką bezpośrednie doświadczenie odgrywa w kulturze - czyli w naszym świecie. Pisałem o tym już Astiemu.
2. prowadzi w oczywisty i nieunikniony sposób do jakiejś formy relatywizmu.
Odnośnie moich "kryteriów oceny prawdziwości doświadczenia" - czyli, jak rozumiem, powodów dla których jestem w stanie przyjąć perspektywę np. Dzogczen, tak? - warto przede wszystkim zauważyć, że powyższa ponowoczesna analiza języka też nie unika pułapki metanarracyjności, ba, to sam język obnaża tu problemy językowe przecież.
Dla mnie uświadomienie sobie tego to swego rodzaju wake-up call: ponowoczesne językoznawstwo i filozofia języka to też koniec końców tylko
perspektywa - która, pnieważ u jej podstaw też jest zestaw w jakiejś mierze nieuświadomionych (i, być może, w chwili obecnej nieuświadamialnych) założeń nie ma i nie może mieć żadnego uniwersalnego monopolu na trafność, a wyłania się w obrębie konkretnych języków i formacji kulturowych, w świetle konkretnej sytuacji społeczno-politycznej itd.. Nie znaczy to, że perspektywa ta jest do niczego, rzecz jasna; nie bardzo wierzę, że pojawi się kiedyś taki pogląd czy perspektywa, które nie byłyby w ten sposób uwarunkowane (a więc relatywne - i nietrwałe), i tragedii tu żadnej nie ma - wszyscy żyjemy w kompletnie niepewnym, zmieniającym się i chaotycznym świecie na co dzień, dając sobie jednak jakoś radę i z powodzeniem kierując "doświadczeniem", "rozsądkiem" i, w dużej mierze, zaufaniem. Bo, wracając do Twojego pytania, może właśnie o zaufanie tu chodzi? Nie bez powodu Derrida od końca lat osiemdziesiątych zajmował się głównie teorią społeczną - i przyjaźnią.
Nie identyfikuję się z perspektywą, którą przedstawiałem Astiemu, chociaż z niej korzystam. Tak, jak pisałem, wydaje mi się ona ogromnie przekonującym i bardzo, bardzo pomocnym poglądem - ale, jak każdy pogląd, jest ostatecznie ograniczająca i nie wystarcza. Dzogczen, tak, jak i Zen, obiecuje odkrycie "tego", co nie jest poglądem, a wyzwalającą wiedzą bezpośrednią. Tak długo, dopóki się "tego" nie rozpoznało, można tylko ufać, że sie "to" rozpozna - i że w ogóle da się "to" rozpoznać; można też, rzecz jasna, z biegu dać sobie spokój, i założyć, że to wszystko to tylko religijna retoryka. Tylko że ta ostatnia opcja nie jest bardziej "wyzwolona" ani "uczciwa" od tej pierwszej, bo w obu przyjmuje się pewne założenia - pierwsza opcja natomiast daje szansę spróbawać, czy wyjście poza ograniczenia jest możliwe, czy nie.
Co ciekawe, Namkhai Norbu uczy, że nawet jeśli rozpoznaliśmy rigpę, nie będziemy w stanie stwierdzić, czy inni ją rozpoznali; ba, Rimpocze odmawia weryfikacji rozpoznania - powołując się na słowa Padmasambhavy, który mówi, że każde rozpoznanie (tak, jak każde urzeczywistnienie) jest niepowtarzalne - podkreslając jednocześnie, że nie wolno nam na temat rozpoznania i rigpy fantazjować, że "czytanie" o nich nic dobrego nie da, że omawianie doświadczeń własnej praktyki z innymi praktykującymi jest raczej słabym pomysłem. Jak dla mnie, uczciwiej się już nie da.
108Adamow pisze:jakiej wartości brakuje w takim razie przeżyciom opisywanym przez pisma mistyki chrześcijańskiej, roztopieniu się w miłości Chrystusa, zatraceniu w jedności z Bogiem itp. Koncepcja tworzenia rzeczywistości przez język jest mi bardzo, z wielu powodów, bliska, więc spróbujcie się rozprawić z przykładem Jana od Krzyża, który, jak booker o prawdziwości swego doświadczenia, zapewni o prawdziwości swego. jak i, nota bene, każdy nieleczony schizofrenik czy inny nieszczęśnik dotknięty np. psychozą.
Nie jestem pewny, czy Cię rozumiem: nie wiem, czy pytasz mnie o moją ocenę dwóch rozbieżnych paradygmatów w ogóle, czy ocenę dwóch horyzontów obrazowania, które z tymi paradygmatami łączą się?
Jesli chodzi o paradygmaty: chrześcijaństwo, tak, jak każda religia objawiona, nie dopuszcza żadnej krytyki swoich założeń, ba, chowa je skrzętnie pod święty dywan, którego wzorki mają być niepodważalnymi pewnikami; nie o zaufanie tu chodzi, a ślepą wiarę - i nie jest to deformacja, a ortodoksyjny punkt wyjścia. Ten paradygmat jest zresztą w ogóle głęboko anachroniczny - o ile buddyzm zaczyna się od empiryzmu (niezależnie od tego, dokąd prowadzi), w chrześcijaństwie na empiryzm żadnego miejsca nie ma, a przynajmniej do końca osiemnastego wieku nie było. Może tu właśnie pies jest pogrzebany?
Gdybym miał ochotę stawiać jakieś mocne tezy o wspólnym trzonie różnych religii - w tym wypadku buddyzmu i chrześcijaństwa - mógłbym się wspierać właśnie Janem od Krzyża (tak, jak i Eckhartem) i jego "nada nada nada nada nada nada", które ostatecznie kasuje wszystko, co doświadczył mistycznie włażąc na górę Karmel i co powiedział. Ale to gadanina tylko - nie wiem i nigdy się nie dowiem, co Jan od Krzyża naprawdę przeżył i co rozpoznał. Mogę próbowac sądzić po owocach - jesli widzę psychotyka, trudno mi będzie uwierzyć, że jest urzeczywistniony; ze schizofrenikami sprawa jest trudniejsza - choć tu też miarą powinno być to, jak ktoś odnajduje się w społeczeństwie i jak zachowuje się wobec innych ludzi (zakładając, że empatia i współczucie są zdrowsze od alienacji, itd.. Bez założeń ani rusz, przynajmniej po tej stronie rzeki).
Trochę impresjonistycznie mi to wszystko niestety wyszło - mało konkretnie, znaczy się. Mam nadzieję, że byłem w jakikolwiek sposób pomocny.
Za sceną rozległ się gwałtowny tupot i wreszcie wszedł lew.
Składał się z dwóch bobrów przykrytych kapą.