Jestem nowy na tym forum. Nie jestem praktykującym buddystą, natomiast interesuje się od jakiegoś czasu buddyjskimi koncepcjami i filozofią (a właściwie antyfilozofia
![żart ;)](./images/smilies/msn-wink.gif)
1. Na początek wątpliwa (jak mi się wydaje) teza z w/w książki. Autor jest oczywiście tendencyjny. Czyni porównania buddyzmu zen, jogi i tzw "chrześcijańskiej medytacji głębi", za każdym razem wykazując oczywiście "wyższość" tego ostatniego (jakby w grę wchodził jakiś "wyścig"). To co mi wydało się dosyć kontrowersyjne, to stwierdzenie, jakoby celem buddyjskiej praktyki była medytacja i "błogie stopienie się w Absolucie", a tymczasem chrześcijańska medytacja pozwala się otworzyć na ludzi, zbliżyć do Boga itd. Jeśli dobrze rozumiem, medytacja to tylko pewna pomocnicza technika, która właśnie pozwala doświadczać bezpośrednio, pozwala być "tu i teraz", otwierać się w pełni właśnie na ludzi i relacje z nimi. Nie jest czymś "oderwanym", nie ma nic wspólnego z izolowaniem się. Wręcz przeciwnie. Mając umysł jasny, klarowny i uważny potrafimy się właśnie bardziej otwierać na innych.
2. Dosyć oczywistym "przekłamaniem" wydała mi się również "teza" że Buddyzm nie zakłada wiary w osobowego Boga. Nie daje więc "oparcia" i zostawia nas samych sobie. Znowu - jeśli nic nie pokręciłem, to chyba Buddyzm ani nie neguje .. ani nie potwierdza wiary w Boga. Po prostu nie odnosi się do tej kwestii i tyle. Nie zostawia więc nas bez oparcia i "bez Boga", a co najwyżej pozbawia nas "złudnego oparcia", i przywiązania do złudnego "niezmiennego ja", wokół którego narasta w życiu tyle napięć. Jeśli żyjąc głównie walczymy o ochronę naszego złudnego, wyobrażonego "ja", przegapiamy to co istotne, bieżące, frustrujemy się, często sami wynajdujemy fikcyjne problemy itd.
3. Teza o "zobojętnieniu". Przyznam że tutaj pojawiła się moja wątpliwość i byłbym wdzięczny za wyjaśnienie. Otóż wg tej "tezy" jeśli "obłok biały czy czarny, tak czy owak okrywa mrokiem niebo" (cytat z "Umysł zen, umysł początkującego"), to tak samo zaciemniają umysł myśli pozytywne jak i negatywne. Należy więc pozbyć się jednych i drugich. Dochodzą do tego kwestie "jednego smaku" itd. Jednym słowem, czy może być tak - że osoba bez nadmiernego przywiązania, zacznie być bardziej "obojętna" zarówno na pozytywne jak i negatywne aspekty życia? Podam może trywialny (być może głupi) przykład, ale taki pojawił się we wspomnianej rozmowie... Mam ukochaną dziewczynę. Żyjemy razem, jesteśmy szczęśliwi. Wybraliśmy się do parku na spacer i w pewnym momencie zaczepia ją jakiś "lump". Przykładowo chce ją uderzyć lub uderza. Jak postępuje w takiej sytuacji buddysta? "Normalnie" facet dałby mu pewnie "w gębę". Argumenty słowne przecież można sobie schować w takiej sytuacji w buty.. Czy buddysta, który ma ten "jeden smak", który współczuje lumpowi, bo przecież ten jest sfrustrowany i pogubiony - pozwoli mu na to? Będzie się starał tak wyjść z sytuacji, żeby "wilk był syty i owca cała"? Zauważcie że nie zawsze się tak da..
Przykład drugi - zachorował ktoś bliski. Normalnie stawałbym na głowie żeby do niego pojechać, odwiedzić, załatwić być może jakieś sprawy. Nawet kosztem swojej pracy, zdrowego rozsądku itd... Czy może być tak, że będąc zaawansowanym adeptem nabiorę niejako "dystansu" do takich spraw? Przecież przez pośpiech chory nie wyzdrowieje szybciej, przecież branie urlopu na żądanie nie jest rozsądne, dawanie się ponieść skrajnym emocjom (również tym pozytywnym) też... Ok, zyskuje wewnętrzny spokój, ale i przyjaciel zyskuje przekonanie, że nie jestem już tak blisko Niego. To nie jest trochę tak, że patrząc otwarcie, będąc "tu i teraz" , w stanie równowagi, jednocześnie trochę "tracimy" z pikanetrii życia? Z "burzy emocji", ze spontanicznego robienia być może "głupich, nierozsądnych rzeczy", ale takich, za które kocha nas rodzina i bliscy?
Kolejna sprawa, to inny cytat z "Umysłu zen": „W postawie zazen twój umysł i ciało maja wielką moc akceptowania rzeczy takimi, jakie one są, bez względu na to, czy są przyjemne czy nieprzyjemne". Kurcze.. jakaś część mnie (nie wiem czy urojona czy nie) nie chce akceptować tak samo negatywnych i nieprzyjemnych rzeczy - jak tych pozytywnych... Mam kręgosłup moralny i swoje poglądy. Nie chcę akceptować lumpa, który uderza moją przyjaciółkę czy osobą którą kocham... Może ja źle to rozumiem?
4. Kolejna drobna wątpliwość i pytanie. Budda nauczał żeby nie przyjmować nic na wiarę i sprawdzać. W wielu publikacjach spotyka się tezy, że nauki są weryfikowalne itd. Ale przecież metempsychozy, czy tego co się przykładowo dzieje w bardo - nie możemy zweryfikować. Ostatnio czytałem, że istoty znajdujące się w bardo mogą przechodzić przez ściany, widzieć swe poprzednie żywoty itd. W zasadzie coś takiego muszę przecież przyjąć na wiarę...
5. Przepraszam, że nadal zanudzam, ale to już ostatnia kwestia. Jedna z tez we wspomnianej książce dotyczy demonów. Teoretycznie kolejne przekłamanie i uproszczenie. Te demony jeśli dobrze rozumiem to tylko pewne "symbole" naszych słabości, "ego" itd. Zwalczamy te słabości na drodze praktyki. Nie istnieją na prawdę żadne demony. Z drugiej strony czytam, że Buddyzm nie neguje istnienia duchów, istot funkcjonujących w stanie "przejściowym" w bardo itd. W kilku miejscach spotykałem się z opisami i relacjami ludzi (pytanie do Was, czy takie rzeczy mogą mieć miejsce), którzy praktykując samemu różne medytacje, czy zaawansowane tantry, zaczynali miewać problemy, odczuwać "lęki", czuć "obecność" kogoś w pokoju itp. Czy faktycznie coś takiego może mieć miejsce, czy to kolejne "propagandowe" teksty? Jeśli tak - to czy są to wyłącznie projekcje "pogubionej" psychiki, czy faktycznie można na pewnym etapie praktyki "odczuć" obecność innych bytów, które istnieją?
Gdzie jest ta "granica" kiedy powinno się medytować pod okiem wykwalifikowanego nauczyciela, a kiedy można samemu posiedzieć w zazen, wyciszyć się i popracować nad koncentracją?
Uff. Przepraszam raz jeszcze za taką ilość tekstu, ale chciałem się wyrazić możliwie jak najbardziej precyzyjnie. Pozdrawiam serdecznie i z góry dziękuję za Wasze opinie
Paweł