@LewKanapowy
Trudno Ci się dziwić. Ale muszę Ci powiedzieć, że ja znam (i Ty też możesz znać) takie środowiska w dwudziestowiecznej Polsce, które, gdybym próbował być ich częścią, błyskawicznie wybiłyby mi Dharmę z głowy. Zostanie buddystą w konserwatywnej polskiej rodzinie często, jak sądzę, prowadzi do wyboru w stylu "albo mama i tata, albo Dharma" - albo do bycia buddystą "w szafie", albo do tego, że Dharma staje się tematem tabu, zgniłym jajem, którego zapach jest bardzo przykry i i który się wciąż subtelnie wypomina, choć nie wolno wprost o nim mówić.
Myślę, że jest tak w wielu wypadkach. Nawet w tych mniej konserwatywnych rodzinach można się narazić na śmieszność. Ja zostałem postawiony przed wyborem - albo dharma, albo związek, ale właściwie zdecydowano za mnie. To, że takie zachowania są obecne, pokazuje, że problem ma dużą skalę i tak jak wspomniałem, dotyczy wszystkich religii. Po co buddyści mają do tego dokładać swoją cegiełkę?
Wiadomo, że ciężko jest przebywać w otoczeniu, w którym wszyscy są tobie wrodzy, gdy trzeba wybierać dharma albo życie/szczęście. Ale tak jak wspomniałem, z tekstu nie wynika, aby dotyczył tylko takich skrajnych sytuacji. Granica między rozsądkiem, a negacją zaczyna się w moim odczuciu wtedy, kiedy uznajemy skrajną postawę za normę. Tj. oczywistym i rozsądnym jest, że ciężko praktykować buddyzm w niekorzystnych warunkach, wśród wrogich nam ludzi etc. Jednocześnie nie jest już dla mnie tak oczywistym, że kontakt z ludźmi o innym światopoglądzie mi szkodzi i że może szkodzić komukolwiek, kto jest nieco bardziej dojrzały wewnętrznie. Z rozmów z innymi ludźmi i z kontaktu z nimi można się bardzo wiele nauczyć. Śmiem powiedzieć, że dużo więcej, niż w otoczeniu, w którym wszystko jest sprzyjające. Wyzwania też kształtują. To są wszystko zjawiska zewnętrzne, a od wnętrza i naszej mądrości zależy jak będziemy na nie reagować.
Kontekst jest kluczowy, i dogmatyczne rozstrzyganie takich problemów w oderwaniu od okoliczności donikąd, moim zdaniem, raczej nie prowadzi.
Staram się mieć ten kontekst na uwadze, ale jednak uznaję, że przemoc jest przemocą. A przemoc w obronie własnych poglądów jest związana z przywiązaniem do myślenia. Nie byłoby w głowie etykietek których można by się uchwycić, nie byłoby wojen i tego typu problemów. Chciałem też się dowiedzieć na ile i jak w dzisiejszym kontekście jest ten tekst omawiany i jak do niego odnoszą, stosują się adepci Wadżrajany.
@GreenTea
No właśnie. Myślę, że ten tekst, który przywołałeś, należy czytać wyłącznie w takim właśnie kontekście: pomagania, w przeciwnym wypadku zatraci swój buddyjski charakter i sens. Problem sprowadzałby się zatem do tego, na ile "odcięcie się i unikanie niebuddystów" (przynajmniej w pewnych okolicznościach, gdyby wziąć pod uwagę aspiracje zachodnich świeckich buddystów do życia w zgodzie z przyjętymi normami społecznymi kraju, z którego się wywodzą) może wpłynąć na zintensyfikowanie zdolności pomagania. Bo rozumiem, że jeśli "odcięcie i unikanie" miałoby nastąpić, to wyłącznie z intencją przybliżenia się do ideału Bodhisattwy, a nie z powodu niechęci i nietolerancji.
Ja ze swoich doświadczeń wiem, że jeśli na przykład chcę zachować przytomność umysłu, która "ratuje z opresji" mnie i towarzyszącą mi grupę osób, to często jestem zmuszona w pewien szczególny sposób odciąć się od jakichkolwiek wpływów z zewnątrz, bo te wpływy osłabiają moją zdolność przyniesienia pomocy. Odchodzę wówczas na stronę (dosłownie lub symbolicznie) i "łączę się" niejako z tym, w czym przyjęłam Schronienie. Jeśli tego nie zrobię, a nie mam dość siły, by przyblokować zewnętrzne wpływy, zaczynam robić po prostu głupstwa i moja moc niesienia pożytku spada.
W taki właśnie sposób próbuję interpretować tekst o Schronieniu.
Pozdrawiam, gt
Tu moim zdaniem należy zadać sobie pytanie, na ile coś takiego jest doraźnym środkiem. W wąskim kontekście pani Tsogyal i jej treningu na danym etapie, ok. W szerszym kontekście ten tekst w dosłownej wymowie jest dla mnie nieakceptowalny. Tu też należy sobie zadać pytanie, na ile jest dosłowny - w twoim ujęciu, to jasne - jeśli wnętrze jest nieporuszone, to co na zewnątrz może mu zaszkodzić? Takie "odcięcie się" (jeżeli w ogóle można to tak nazwać), nie krzywdzi nikogo i jest moim zdaniem optymalne.
Tak na marginesie, myślę, że jest masa innych środków do celu (stania się Bodhisattwą), niż tego typu działania.
Tu też dochodzimy do pytania - czy można komuś pomóc, krzywdząc go? Myślę, że to pytanie często wraca. Takie odcięcie się jest dla mnie formą krzywdy. Dajmy na to, mam przyjaciela, który przynosi mi jedzenie do mojej pustelni, ale nie jest on buddystą - robi to z miłości do mnie. Rozumiem, że w świetle tego tekstu, miałbym z nim nie zamienić słowa, nie podziękować, a być może, nie przyjąć też jedzenia? Byłaby to jakaś forma krzywdy, dla dobrej przecież osoby.
Kojarzy mi się tu taka ciekawostka, związana ze Świadkami Jehowy - kiedy ktoś odejdzie z organizacji, członkowie nie podają mu ręki. Postawa jest podobna, dla zdrowia trzeba się odciąć, a dla dobra tej osoby dać jej do zrozumienia, że... podupadła? Teraz wyobraźmy sobie rodzinę Świadków, w której jedna osoba jest traktowana jak powietrze. To trochę nieludzkie, right?
Nie wiem, do mnie takie środki nie trafiają.