Jeżeli generacja "Nic" faktycznie by istniała, to jej żenującość byłaby wielce inspirująca, niestety ja nie widzę takiego sztandaru pod którym można by zjednoczyć obecną generację, czy też tą o kilka lat starszą.
Przede wszystkim, osobiście odnoszę wrażenie, że każda generacja, to tak naprawdę sztuczny twór, sprowadzający ogrom i różnorodność ludzkich charakterów i postaw do jakiegoś tam wspólnego mianownika. Czy w dzisiejszych czasach nie znajdzie się tego wspólnego mianownika? Z pewnością jest z tym bardzo ciężko, ale myślę, że autor artykułu był całkiem blisko, obrazując wybraną grupę młodych Polaków.
Swoją drogą, też uważam, że taka tragiczna sytuacja byłaby inspirująca, bo z takiej jałowości i frustracji w końcu musi wyłonić się coś dobrego i inspirującego. Takie dążenie ludzi - kiedy jest dobrze - do dna - kiedy jesteśmy na dnie - ku lepszemu.
Łódź jest dla mnie jakby symbolem takiej "straconej" generacji.
Tu trudno się nie zgodzić. Są miejsca, gdzie minimalny procent młodych ludzi zdaje maturę i w ogóle chce robić coś ze swoim życiem. Panuje generalny "mamwyjebanizm", jako rodzaj nowej filozofii życiowej, albo zwyczajnie sposób na złagodzenie dysonansu poznawczego. Bo ciężko wziąć życie we własne ręce, albo chociaż zastanawiać się, drążyć, szukać własnej dróżki. O wiele łatwiej jest wegetować.
Masa inteligentnych ludzi albo się marnuje w "elitarnych" ćpiących towarzystwach, albo spala gdzieś w młynie edukacyjnym kończąc zupełnie bez ambicji i chęci na jakiś przełom w życiu.
generacja NIC to generacja odarta brutalnie ze złudzeń po latach optymistycznej edukacji ale nie mająca siły żeby pójść dalej tą drogą i wyciągnąć z tego jakieś wnioski.
No właśnie, dziwi mnie to. Jak dla mnie, odarcie ze złudzeń powinno być jakimś przełomem. Mając świadomość jak jest, można coś zrobić z tą sytuacją. Nie mając złudzeń, nie obudzisz się z ręką w nocniku, ponieważ wiesz, że tak naprawdę siedzisz w jednej wielkiej latrynie. Kiedyś trzeba z tej latryny wyjść.
Nie wiem czy jest w ogóle jakiś sens się nad tym zastanawiać
No i to jest chyba najbardziej hiepokojące w tej "generacji". Myślenie boli, ale czasem warto...
Zastanawiającym dla mnie jest, jak strasznie też ludzie są pogubieni. Większość w depresji, z problemami rodzinnymi-osobowościowymi-partnerskimi, albo w drugą stronę, bez ambicji, bez przemyśleń, wesołe wegetowanie. Optymizm jak jest, to zwykle niemal neurotyczny i obowiązkowy, za to pesymizm, znudzenie, apatia, albo spędzanie czasu na piciu, ćpaniu i seksie to taka ucieczkowa norma. Najgorsze w tym wszystkim jest być może to, że najcięższe problemy zwykle mają ludzie wartościowi, myślący, wrażliwi, którzy nie są w stanie znaleźć punktu odniesienia w tej rzeczywistości i ( szukając go na zewnątrz) popadają w coraz gorsze tarapaty. W innym temacie, był link do filmu gdzie pan Pinker dowodził, że ludzkość ma się coraz lepiej, a mi się wydaje, że jednak idziemy na dno, tyle że ja się na taką sytuację nie godzę.
Może to, co przytoczyłem wyżej, to dość pesymistyczna generalizacja, ale tak to bywa, że lepiej zapamiętujemy zwykle negatywne przykłady niż pozytywne. Do pierwszych wystarczy wyciągnąć rękę, drugich trzeba zwykle długo szukać. Wszystko też zależy od tego, kto w jakim środowisku się porusza - ja mimo wszytko chyba mam wielkie szczęście. Bo i ta degrengolada i pustka dzisiejszych czasów raczej motywują, a sił żeby unieść swój świat i jeszcze pomagać innym mi starcza.
Tak mi się skojarzyło jeszcze odnośnie tematu:
Lecz umieć przegrywać w codziennej rzeczywistości znaczy właśnie żyć. Brać rzeczy takimi, jakie są, znaczy tracić. Być obecnym w bierzącej chwili, znaczy tracić. Tracimy z własnego życia każdą kolejną chwilę. Czyli co właściwie tracimy? Swój egocentryzm, kurczowe wczepianie się w siebie samego, w swoje wyobrażenia i nawyki. (...) A jeśli naprawdę to wszystko umiemy, jeśli potrafimy naprawdę tracić, to umiemy naprawdę żyć.
- Roszi Jakusho Kwong - "Bez początku, bez końca"